Każdy kto jest wędkarzem wie doskonale jak dużo miejsca w naszym życiu wypełnia to hobby. Nieważne jaka pogoda czy słota czy słońce, my zawsze znajdziemy wytłumaczenie dla wyjazdu nad wodę w poszukiwaniu wędkarskiej przygody. Jak duży ból większości z nas sprawia rozbrat z kijami, rzekami, jeziorami, rybami i całą tą otoczką towarzyszącą wyjazdowi na ryby, którą cieszyliśmy się jeszcze kilka tygodni temu. Dlatego też wykorzystując prezent od aury w postaci kilkunastu stopni ciepła, przed zimową przerwą postanowiłem wybrać się nad Wisłę.
Czasami w życiu jest tak, że los do nas się uśmiechnie. I tak też było przy organizacji tego wyjazdu. Jeszcze w niedzielne popołudnie nie spodziewałem się, że poniedziałek spędzę nad wodą. Jednak splot kilku wydarzeń sprawił, że udało mi się znów wyruszyć na wędkarski szlak. Jadąc na miejsce pomyślałem – „A może to będzie szczególny wyjazd? Może to będzie wyjazd sezonu?” Przecież normalnie powinienem zajmować się sprawami codziennymi, a tu taka niespodzianka.
Nad Wisłą zameldowałem się jeszcze przed godziną 6:00. Było ciepło jak na połowę października bo kilka stopni powyżej zera także chciałem ten poranek w całości spędzić nad wodą i podziwiać wschód słońca. A to wstawało mocno czerwone co mogło oznaczać tylko jedno – będzie wiało i to mocno.
Zająłem miejsce na niewielkiej tamce, która gdzieś do połowy była przylana przez nieco podwyższony stan wody jak na to miejsce. Udało mi się na nią wejść dzięki odpowiedniemu obuwiu, gdyż inaczej byłoby to raczej niemożliwe. Miejsce ciekawe bo blisko nurtu, kręcąca woda, na oko około 4 metry głębokości, ciepło. Fajnie, więc czas rozłożyć wędki i zaczynać „zabawę”. Ponownie zabrałem ze sobą feedery. Na jednym z nich (Shimano Alivio) żyłka 0.22mm Sensei Feeder Mikado, przypon 0.14mm, haczyk 12 – zestaw z myślą o leszczach, a na drugim kołowrotek Dragon Maxima Baitfeeder 130, żyłka 0.28mm HM80 Dragon, przypon z plecionki 0.04mm i haczyk 10 z myślą nad jakąś konkretniejszą rybą.
Na pierwsze branie nie musiałem długo czekać. Po około 10 minutach od zarzucenia zestawu nastąpiło branie. Po krótkim holu na brzegu znalazł się leszcz 38cm. Fajny początek, powinno coś brać – pomyślałem. Rzut i czekanie. Po jakichś 20 – 30 minutach od złowienia pierwszej ryby jest kolejne branie, jednak bez efektu w postaci ryby. Szykując zestaw do zarzucenia spoglądam na drugiego kija i nie dowierzam w to co widzę. Wędka po prostu kładzie się statycznym ruchem na wodę. Szybko zacinam, no i się zaczęło. Pierwszy odjazd na jakieś 30 metrów w dół Wisły. Mam wrażenie, że Feeder wygina się do granic możliwości. W głowie rodzi się pytanie – Co to może być? Amur? Karp? Tołpyga?
Na haku były dwa ziarna kukurydzy i jedna pinka. Ryba walczy niesamowicie, co rusz wysnuwając żyłkę z kołowrotka i odjeżdża raz w lewo raz w prawo w kierunku nurtu, który dodatkowo ją wspomaga. W pewnym momencie muruje do dna. Przez chwilę pomyślałem, że może weszła w zaczep bo stanęła i nie sposób było ją oderwać od dna. Po około 7-8 minutach, jest już blisko tamy. Jednak tu rodzi się kolejny problem – przelew i kamienie. Jeśli skieruję się w tą stronę będzie to koniec. Jak ją odciągnąć stamtąd Feederem? Jakoś się udaje i ku moim oczom wyłania się piękny karp. Jednak jak szybko się pokazał tak szybko zniknął w głębi odjeżdżając na kilka metrów. Przynajmniej wiem co wzięło, ból będzie dużo mniejszy jeśli się zepnie – pomyślałem. Widziałem, że ryba jest już zmęczona. Powoli holuję ją do brzegu i łącznie po może 10 minutach jest już w podbieraku. Miarka wskazuje 79 cm, a waga 8.80kg.
Jakaż była moja radość po szczęśliwym happy endzie. Mój wiślany rekord. Pamiętam jeszcze jak za małego chłopaka jeździłem nad Wisłę (miejsce to zostało porujnowane przez powódź w 1997 roku) i widziałem jak inni wyciągają takie karpie. Pomyślałem, że fajnie byłoby złowić takiego na Wiśle. No i udało się właśnie w tym spontanicznym, szalonym wyjeździe. Gdybym złowił takiego karpia w jeziorze czy innym łowisku o wodzie stojącej to pewnie ważyłby około 10 kg. Jednak w Wiśle ryby są nieco smuklejsze. Po tak wielkich emocjach czas znów zarzucić zestawy i czekać. Z godziny na godzinę jednak zaczął wzmagać się wiatr, który już koło południa skutecznie utrudniał wędkowanie. Siedząc na otwartej przestrzeni odczuwa się każdy podmuch bardzo mocno – kiedy sprawdziłem po powrocie pogodę, wiało w porywach do 50 km na godzinę. Do 14:00 nie było już żadnego brania, tak więc nastała pora powrotu.
Reasumując, dla takich chwil warto wędkować. Mierzyć się z taką rybą Feederem i to jeszcze na Wiśle to przyjemność, której nie da się porównać z niczym. Te wrażenia i emocje pozostaną w pamięci na długie lata i będą tematem wspomnień z sezonu podczas spotkań z kolegami wędkarzami w czasie przerwy zimowej. Takie wyjazdy przechodzą do historii i są esencją wędkarstwa. Życzę Wam równie miłych akcentów w końcówce sezonu.